Siedzieliśmy na kocach, stoczeni w jednej z sal.
Zapanowanie nad połową miasta było trudne, więc rozdzielili nas na mniejsze grupy przed zbadaniem nas i rozdzieleniem do swoich pokoi.
Kuliłam się w kącie, bo nie spotkałam tu nikogo znajomego, choć czasami rozpoznawałam twarze ludzi ze szkoły, ale nigdy nie zacieśniłam żadnych więzi z nikim poza Taeminem. Ciekawiło mnie, gdzie podziewa się przyjaciel. To miejsce robiło się coraz okropniejsze.
Jakiś chłopczyk płakał przytulony do boku nie mniej zapłakanej matki.
Ktoś klną pod nosem.
Ktoś wołał Boga.
Psychiatryk.
Jakoś inaczej to sobie wyobrażałam. To definitywnie nie było miejsce, w którym psychiczni ludzie siedzieli zamknięci w swoich pokojach. Tu byli normalni, niewinni ludzie, którzy stracili rodzinę, przyjaciół, partnerów. Nikt sie nie śmiał. Nawet ja stwierdziłam, że byłoby to trochę nie na miejscu.
W tłumie mignęła mi znajoma sylwetka. Przecisnęłam się w jej stronę, przepraszając potrąconych przy okazji ludzi.
- Cheyanne? - spytał zaskoczony Nataniel.
- Co tu się w ogóle dzieje?
- Widziałaś gdzieś Taemina? - spytał w tym samym czasie.
- Nie. A ty? - spytałam z bijącym sercem.
Milczał przez chwilę.
- Rozdzielili nas.
- W ogóle, jak się z stamtąd wydostaliście? - potem mogę już nie mieć okazji się dowiedzieć.
- W środku był zapasowy kluczyk - odpowiedział z politowaniem.
Zapasowy kluczyk. Jak mogłam być taka głupia i tego nie sprawdzić?
Zaczęto wywoływać czyjeś imiona i nazwiska. Parę osób zostało wypuszczonych z pomieszczenia. Po chwili usłyszeliśmy serię krzyków. Przełknęłam ślinę. Nie chciałam tam iść.
Ludzie nie wrócili z powrotem. Prawdopodobnie zostali przeniesieni gdzieś indziej. Albo umarli, hehehe <paranoiczny śmiech>.
Przed wejściem mieliśmy pobieraną krew. Do badań. Ciekawiło mnie więc, co robili nam teraz. Od rozpoczęcia epidemii nie minęło aż tak dużo czasu, żeby stworzyć antidotum. Co tu się dzieje?
Niektóre osoby nie krzyczały w ogóle. Nie wiem, czy chodziło tu o ich siłę psychiczną, czy o to, że zabijali ich zanim zdążyli wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
- Cheyanne Rainspirit.
Podskoczyłam lekko, gdy wywołano moje nazwisko. Ruszyłam przed siebie na trzęsących się nogach, rzucając przez ramię nieszczęśliwe spojrzenie byłemu nauczycielowi. Spod drzwi zostałam odprowadzona przez mężczyznę w białym kitlu do sali, która skojarzyła mi się z gabinetem higienistki szkolnej. Tylko o wiele bardziej obszernym i zaopatrzonym. Powietrze pachniało nieprzyjemnymi chemikaliami.
Kobieta kazała mi stanąć na wadze i opowiedzieć coś o swoim dotychczasowym stylu życia, cały czas robiąc przy tym notatki. Następnie zmierzyła mi ciśnienie, a gdy wzięła do ręki strzykawkę, mimowolnie się wzdrygnęłam. Płyn miał przejrzysty, szmaragdowy kolor.
- Co to jest? - spytałam nieufnie.
- Daj rękę.
- Ale co to? - upierałam się przy swoim. Wywróciła oczami i złapała mnie za nadgarstek z siłą, której nie spodziewałam się po zwykłym człowieku.
- Ała. - powiedziałam, nawet jeśli jeszcze nie wbiła strzykawki. Spojrzała na mnie z miną "ar ju fa.king kidin mi" i wbiła strzykawkę.
Totalnym zaskoczeniem było dla mnie, że nie bolało, nie licząc klasycznego pieczenia, jakie odczuwa się przy każdym rodzaju zastrzyku. Już miałam odetchnąć z ulgą, gdy zobaczyłam, że bierze kolejną strzykawkę. Ta byłą wypełniona tylko do 1/4, ale miała kolor rażąco pomarańczowy, który jarzył się lekko niczym skondensowana lawa.
- Nie, nie, proszę... - stchórzyłam, zapominając o swojej godności. Kobieta uśmiechnęła się i niemal z satysfakcją wbiła mi strzykawkę w ramię. To już nie było delikatne. Prawdę mówiąc, chyba jeszcze nigdy nie odczuwałam takiego bólu.
Pamiętam, że krzyczałam, bo po dojściu do siebie miałam bardzo obolałe gardło i okropną chrypę. Równie dobrze mogła wstrzyknąć mi coś jeszcze przez ten czas, w którym uczucie, jakbym płonęła, rozdzierało mi rzeczywistość.
***
Pokój, do którego mnie zaprowadzono, był mały. Bardzo mały. I pusty. Usiadłam na łóżku, które wyglądało na szpitalne, i złapałam się za głowę.
Czułam się fatalnie. Nie wiem, co to było, ale nie było fajne. Nadal miałam uczucie, jakby przez żyły płynęła mi rzeka rozżarzonego metalu, ale już słabsze, niż na początku. Albo się do niego przyzwyczaiłam.
Nie mogąc wytrzymać ani chwili dłużej w tak małym pomieszczeniu, wstałam i doczołgałam się do drzwi. Podbierając się o ścianę, ruszyłam wzdłuż korytarza i zeszłam na stołówkę. Mieliśmy wytyczony teren, który był dla nas otwarty do północy i od szóstej.
Chciałam znaleźć kogoś znajomego.
I znalazłam. Taemin siedział przy pustej ławce, przegryzając coś z miną, która nie świadczyła o tym, że jest to coś smacznego. Usiadłam obok, powstrzymując odruch przytulenia go, zamiast tego po prostu spytałam:
- Co jesz?
- Nie wiem. Ale rozumiem już, dlaczego tak mało ludzi tu przychodzi.
Parsknęłam śmiechem, próbując znaleźć w tym coś zabawnego, ale po chwili umilkłam, bo przecież ta sytuacja była beznadziejna.
- Zaraz wracam.
Podeszłam do bufetu i wzięłam do ręki kromkę chleba, który wyglądał na trochę czerstwy, ale ze wszystkich rzeczy, które tam podawali, właśnie chleb wydawał się jadalny. Nałożyłam na to plasterki ogórka (masła nie znalazłam) i wróciłam do przyjaciela.
- Nataniel się o ciebie martwił. - zakomunikowałam, wgryzając się w kanapkę.
<Tae? ;D >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz