Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć…
Jeszcze tylko kilka chwil, a to już się zakończy.
Co się skończy? Ta cisza, której nienawidzę.
Trwa przy każdym człowieku, za Boga nie chce puścić. Zawsze będzie przy naszym boku, chociaż nie wiem jakbyś się starał.
Przy ciszy tracisz rachubę czasu. Nie wiesz gdzie jesteś, co robisz. Powoli zmieniasz się w wariata, który zaczyna powoli wymyślać sobie w ciemnościach ciszy swojego wymyślonego przyjaciela, który będzie dotrzymywał ci jakiegokolwiek towarzystwa. Nie musi być to od razu człowiek, bo przecież tutaj wchodzi w grę twoja wyobraźnia niemająca granic.
Chcesz za kolegę gadającego kota, psa, jednorożca? Proszę bardzo! Będziesz go miał. Zawsze marzyłeś o herbacie nigdy się niekończącej? Ta, ja też. Ale ja sobie nie wyobraziłem! Żeby nie było, nie byłem aż tak zacofany. Nigdy nie robiłem z herbaty mojego najlepszego przyjaciela! Niedorzeczność!
Agh! O czym ja myślę?!
- Lay, wszystko w porządku? – Spytał ktoś, wyrywając mnie z transu. Osoba dotknęła mojego ramienia, stała za mną. Podniosłem powieki, nie spoglądając przed siebie, a na sufit. Dopiero gdy się odwróciłem mogłem dopiero spokojnie zacząć rozglądać się po pomieszczeniu.
Lay. Nie byłem i nadal nie jestem przyzwyczajony do tego pseudonimu. Nie rozumiałem teologii gangu, że trzeba zostać jak najbardziej anonimowy, głupstwo. Tak czy siak – to te samo miasto, każda dzielnica miała swój własny gang, a mieszkańcy żyli z tym w nieświadomości.
Współczułem im, naprawdę im współczułem. Przecież każdy wolałby wiedzieć najgorszą prawdę, niż całe życie żyć w kłamstwie.
Jak na członka gangu czasem gadam takie bezsensowne śmiecie. Raczej nie gadam, szybciej myślę. To wszystko przez tą cisze. Nienawidzę jej. Przez nią mięknę i czasem przypomina mi się to wszystko. Nawet jak nie jestem w domu, tylko w „pracy”. To czasem naprawdę boli i chciałbym upaść na tą podłogę i zanieść się płaczem. Ale nie mogłem. Bo musiałem dbać o ten swój gangsterski imidż, inaczej wyrzuciliby mnie na zbity py.sk jeszcze tego samego dnia.
- Oczywiście – burknąłem, wyciągając z ust lizaka. Chupa Chups oczywiście, bo jakby inaczej. Jeszcze cola, dopasowana do ubioru. Ta, to chyba już było uzależnienie. – Wszystko spakowane? – spytałem, spoglądając na mojego towarzysza, mającego w prawej ręce pistolet, jeśli mam brać pod uwagę każdy szczegół, był to Desert Eagle. Dobra, broń, jednak ja nie przepadałem za bronią palną, wolałem białą. Nie trzeba było się martwic, że nagle skończy ci się amunicja. A przy mojej uchigatania, prosto z Japonii hehe, która w tamtej chwili była przypięty do mojego pasa, mogłem chociaż poprawić sobie sprawność fizyczną. Ale jak już była taka konieczność, używałem pistoletu, ale to była naprawdę, rzadkość.
- Tak – odpowiedział szybko, pokazując głową na pozostałych naszych towarzyszy, trzymających w jednej dłoni teczkę z broniami, w drugiej swoją broń. Tak, byli gotowi do drogi.
- Idziemy – rozkazałem, robiąc kilak kroków na przód. Blondyn odcharknął, nie ruszając się z miejsca. Prychnąłem pod nosem i odwróciłem głowę w jego stronę. – Kai, co tak sterczysz? Na kochankę czekasz? – spytałem sarkastycznie. Chłopaka oczy zrobiły się ogniście czerwone, jakby chciał mnie spalić samym wzrokiem.
Pedant jeden.
- A co z nimi? – zadał pytanie, wskazując na poturbowanych, nie zabitych, wrogów, leżących prawie wszędzie. O, prawie bym jednego nadepnął. Upsik.
- Dzwonimy po gliny? – spytał Vernon, KTÓRY NIE WIEM JAK ZAJEWANIA NA TYCH SWOICH KRÓTKICH NÓŻKACH, ale już był obok mnie. Kiedyś przyprawią mnie o zawał i będą musieli mi na grób kupować, co miesiąc jakieś czarne kwiaty.
Znając życie i tak na pogrzeb rzuciliby mi na trumnę jakieś chwasty, które zebrali przy jakieś bocznej drodze. Takie nowe, jeszcze śmierdzą spalinami.
Będą się troszczyć o mój zza grobowy zapaszek.
-No tak jasne! Świetny pomysł! Jakoś nie spieszy mi się do pie.rdla...Przecież nas też nie powinno tu być, a wątpię, że psy uwierzą nam, że walczyliśmy w słusznej sprawie – wysyczał przez zęby wyższy, karcąc wzrokiem Vernona.
Mimowolnie moje kąciki ust podniosły się, jednak zauważając, że moi towarzysze to zauważyli, wróciłem do swojej poważnej miny.
- Ver ma jednak racje – powiedziałem, a Kai spojrzał na mnie z niedowierzaniem, a w oczach drugiego zapaliły się ogniki. Czy przyznanie prze ze mnie racji było dla niego aż taką radością? – Bądź co bądź leżą przed nami członkowie mafii. Damy policji cynka, że coś słychać z nieużywanych portowych kontenerów. A my zwiejemy, kiedy oni dopiero będą wyjeżdżać z budy – zaproponowałem, a raczej rozkazałem. Przecież tak czy siak, czy był oto dobre czy źle, prawie zawsze się ze mną zgadzali.
Taki urok bycia „dowódcą”.
- Dobra, mamy coś tu jeszcze do roboty? To mnie przyprawia o mdłości – mruknęła jedyna dziewczyna z naszego zespołu – Aliss.
- Nie, możemy rusz… - i nagle usłyszałem jakiś szelest, pisk, a po chwili zgasło światło. – Niech nikt się nie rusza! – warknąłem cicho, jednak słyszalnie. Wyciągnąłem z pokrowca moją broń, czekając na rozwój wydarzeń. Nawet z nudów, bo przez krótszą chwilkę nic się nie działo, zacząłem liczyć sekundy. Mój oddech był płytki, prawie niesłyszalny.
- Lay uwa… - rozległ się nagle urwany głos Henry’iego. Moja akcja serca zatrzymała się na kilka sekund. Ktoś go dopadł, ktoś chce zrobić krzywdę jednemu z naszych.
Wszyscy wstrzymali oddech. Po chwili niesiony echem dźwięk strzału, wypełnił całą opuszczoną fabrykę.
- Henry! -krzyknąłem w nicość. Nie wiedziałem, w którą stronę ma iść, co ma robić, było zbyt ciemno.
Nikt nie umrze na mojej warcie… NIKT.
Po chwili światło ponownie zapaliło się. Na samym środku stał blondwłosy, za którym stał szef mafii. Trzymał go za włosy, celując bronią w głowę. Henry miał zamknięte oczy, jakby czekał tylko na to, żeby ten facet już mu dał tą kulkę w łeb.
-Niech nikt się nie rusza, bo zabiję go od razu. - zakomunikował głośno mężczyzna. Serca całej grupki, w tym moje, biły szybko i niemiarowo, oddechy szalały. Nie mogliśmy zrobić nic, a życie chłopaka wisiało na włosku. -Yixing, odłóż broń i podejdź bliżej. - rozkazał osobnik. Chcąc nie chcąc, musiałem to zrobić. Powolnym krokiem ruszyłem do przodu, wciąż patrząc na przerażoną twarz młodzieńca. Widać było, że cały drży, że chole.rnie się boi. Sam też się bałem, bardzo. W końcu w każdej chwili mężczyzna mógł złapać za spust, a wtedy...
-To o mnie ci chodzi, to mnie masz zabić, nie jego... - odparłem drżącym głosem.
-Tak masz rację, chodzi mi o ciebie. Dlatego właśnie to jemu zrobię krzywdę, jego zabiję. Spójrz na siebie...ślepy by zauważył, że ci na nim zależy. – młody zaczął drżeć ze strachu. Pewnie modlił się, żeby ten koszmar już się skończył. Ja na jego miejscu zrobiłbym to samo. Natomiast reszta grupki, jako, że nic nie mogła zrobić, z przerażeniem obserwowała. -To ma być twoja kara, Yixing. Masz czuć to samo co my wszyscy. Jak ty i twoi towarzysze bawiliście się moimi ludźmi. Wiesz jakie to upokarzające? A nikt z was nigdy nie cierpiał… - przybliżył spust do skroni chłopaka. - …Musze to zmienić – warknął.
~Anioł – usłyszałem w myślach. Głos anioła. Katem oka spojrzałem na swoją klatkę piersiową i na naszyjnik z wisiorkiem mechanicznego anioła, jaką zdobiła.
Złapałem szybko wisiorek i pociągnąłem za skrzydła anioła, które spadły na dół.
Dzięki ci Boże.
Tym samym czas się zatrzymał. Miałem mało czasu, zaledwie dziesięć sekund. Musiało mi wystarczyć.
Pobiegłem szybko do Henry’ego oraz szefa mafii. Odsunąłem chłopaka od mężczyzny. Gdy byliśmy około dziesięć metrów od faceta, „postawiłem” chłopaka obok Kai’a, który wiedział, co ma robić, widział zapewne jak złapałem za wisiorek.
Czas znowu zaczął płynąć. Uratowany chłopak został złapany przez Kai’a, jak już wcześniej myślałem, przy tym Kai rzucił mi pistolet, po czym strzeliłem nic nierozumiejącemu szefowi mafii w rękę. Mężczyzna zaczął krzyczeć, darł się, jego bron spadla na podłogę, złapał się za zranioną dłoń.
To była nasza szansa.
- Uciekajcie! – krzyknąłem do wszystkich, sam zaczynając biec. Reszta zrobiła to samo, co ja. Słyszałem za sobą krzyki szefa do jego dopiero przybyłych podwładnych. Biegli za nami. Uciekaliśmy w tle pisku opon oraz strzał z broni palnej.
Chociaż to miasto było duże, trudno było się gdziekolwiek ukryć. Dobra, może i byliśmy na tych wszystkich dzielnicach, każdy znal swój kąt.
ALE GONIŁA NAS MAFIA DO CHOLE/RY! To nie przelewki!
Biegliśmy coraz węższymi dróżkami, by samochody nie mogły nas ścigać. Ale został jeszcze jeden problem. Biegnący za nami udzie z lufami.
Przekląłem w myślach.
Jak mogliśmy się tak złapać?! Ach, mówiłem, żeby nie brać na przetarg tych gowniarzy, nowych, amatorów. Henry, tak, o tobie mówię.
Wybiegliśmy na jedną z główniejszych ulic. Nie było czasu na patrzenie, prawo, lewo, biegłem przed siebie. Ale to była prosta droga. Jak mieliśmy im…
- W prawo! – krzyknął ktoś. Nie znalem tego głosu. Ach! Może tylko byłem tak zdenerwowany, że nie kontaktowałem za bardzo ze słuchem.
Tak jak ta osoba powiedziała, skręciłem w prawo, a reszta za mną. Była to uliczka z jakimiś kratami na końcu, jednak były z nimi drzwi. Otwarte. I z kluczami!
Kocham życie.
Przebiegliśmy przez wejście, zostałem, jako ostatni, by zamknąć drzwi. Zrobiłem to moment przed przebyciem mafii. Gdy tylko klucz leżał na ziemi, a drzwi były na ziemi, westchnąłem ciężko.
Daliśmy rade. Oparłem się o ścianę, oddychając ciężko.
- O maly włos – powiedział Kai szeptem, śmiejąc się potem. – Jestem ciekaw ile przez tą ucieczkę schudłem – dodał, a ja mimowolnie się uśmiechnąłem.
- Zapytaj o to swojego dietetyka – prychnąłem, odrywając się od zimnej powierzchni. – Ruszamy. Jest dwudziesta trzecia, a do północy musimy dać bron szefowi – poinformowałem wszystkich. – Vernon, gdzie jesteśmy? – spytałem.
- W dzielnicy Ukrzyżowanych – powiedział trochę z niesmakiem w glosie.
- Chol.era. Dobra, idziemy. Jest noc, więc może nas nie zauważą – mruknąłem i poszedłem jako pierwszy, a reszta z entuzjazmem, poturbowani i ci mniej, poszli za mną.
Romeo? To ty powiedziałeś to „ w prawo”? Czy kto? X'D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz